czwartek, 3 kwietnia 2008

wieczór z lampką wina.. zadumaniem...

Nastrojowo rozkołysała mnie gitara Johna McLaughlina...

... w basowym towarzystwie...
A pan ów ma popełnić koncert w Warszawie w dniu 19.05.2008...
hmm.. prawdę powiedziawszy tak mnie rozkołysało, że jakoś straciłam nastrój na pisanie...
hmm... więc otoczę sobie kolana ramionami... i będę sobie delikatnie sączyć wino...


hmm... by w nastroju pozostać... Jeff Beck... mogłabym w tych tonacjach dzisiaj pozostać... i tak też uczynię...




mrrrrrrrrrrrrrr... a teraz Charles Mingus.... mmmmmmmmm..... piękneeeeeeee.... mrrrrrrrrrrrrraaaaaaaaaaaaaaaaauuuuuuuuuuuuuu


5 komentarzy:

Anonimowy pisze...

ot Łobuz..., a ja myślałam, że to małomówność ;-)
dobrego dnia Mannowo zakręcona :-)

Anonimowy pisze...

to byłam ja, nieudała porannie helka...

jazzowa pisze...

ech Helus.. pewnie, że małomówność...
:*

Anonimowy pisze...

dr House

polecam The Inner Mounting Flame, 1972, któren jeden jest połączony z taką drobną anegdotką:
promocja płyty, sala (nie pomnę jaka, ale znacząca) wypełniona po brzegi, na scenę wychodzi niepozorny facet w gajerze, ale bez krawata! i mówi:
- witam, nazywam się John McLaughlin i jestem najlepszym gitarzystą świata...
na sali śmiech...
ale jak zagrali... standing ovation po pierwszym kawałku

i tak już zostało

Anonimowy pisze...

fajnie mają ludzie którzy moga grać na gitarze... Ktoś