środa, 16 kwietnia 2008

wieczór z Krystyną Jandą - Shirley Valentine...

Ach co to był za wieczór - można byłoby sobie powtarzać... Samo zobaczenie Jandy "na żywo" robiło wrażenie... a już w połączeniu z jej grą... z tym co robiła z ludzkimi emocjami to już bajka...
Shirley to kobieta, która będąc młodą dziewczyną wyróżniała się.. miała marzenia... z których po latach nie zostało nic... ot definicja "kury domowej"... prowadzącej dialog ze swoją ścianą w kuchni (a właściwie monolog...)... I to w sumie może świadczyć, że coś w niej nadal drzemało... Kobieta, która swym zadziornym rozgadaniem skrywa ciepłotę... tęsknotę.. rozczarowanie..., która w końcu wynurza się ze swojego zaskorupienia życiowego... nabiera powietrza w płuca i zaczyna żyć.... znajduje na to siły... I pojawia się ta "oczywista oczywistość", że nigdy nie jest za późno na to by zawalczyć o swoje JA... o siebie...
Czasami słowa.. czasami pauzy... zawieszenia głosu we właściwym miejscu powodowały, że czułam spływające łzy... ale był i śmiech.. i uśmiech... Wyszłam z Toyi nadal nie mogąc nic powiedzieć... przywiozłam Shirley ze sobą do domu... przespałam się z nią.. i nadal czuję jej obecność...
Fantastyczne uczucie...

Czarowność wieczoru dopełniało spotkanie Wioli z Alą... oraz mój towarzysz... Bo to nie dosyć, że ważne jest co oglądamy... ale i z kim...

Było pięknie...

hmm...

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Zazdroszczę spektaklu! :)

jazzowa pisze...

A i jest czego.. :o)